×
SZUKAJ
KazdyStudent.pl
pytania dotyczące życia i Boga
Życiowe Pytania

Źródło odmienionego życia

Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się stwierdzić: „Nienawidzę swojego życia”? W jaki sposób można doświadczyć prawdziwej życiowej zmiany? Pozytywnej zmiany?

WhatsApp Share Facebook Share Twitter Share Share by Email More PDF

Josh McDowell

Zawsze chciałem być szczęśliwy. Chciałem być jednym z najszczęśliwszych ludzi na ziemi. Pragnąłem również, by moje życie miało sens. Poszukiwałem odpowiedzi na następujące pytania:

  • „Kim jestem?”
  • „Dlaczego w ogóle tutaj jestem?”
  • „Dokąd zmierzam?”

Ponadto marzyłem także o wolności. Chciałem cieszyć się nieskrępowaną wolnością. Wolność nie polegała dla mnie jedynie na robieniu tego, na co ma się ochotę, bo każdy może być „wolny” w ten sposób. Przez wolność rozumiałem siłę do robienia tego, co jest moją powinnością. Większość ludzi wie, co powinni robić, ale nie mają w sobie siły, by realizować swoje powinności. Zacząłem więc szukać odpowiedzi.

Gdzie można znaleźć źródło pozytywnej zmiany?

Wydawało mi się, że wszyscy wokół mnie wyznają jakąś religię, dlatego nie namyślając się wiele wybrałem się do kościoła. Pewnie trafiłem do niewłaściwego, bo poczułem się jeszcze gorzej. Chodziłem do kościoła rano, w południe i wieczorem, ale nie na wiele się to zdało. Jestem osobą bardzo praktyczną, więc kiedy widzę, że coś nie działa, po prostu daję sobie z tym spokój. I tak właśnie było -- porzuciłem religię.

Zacząłem się zastanawiać, czy właściwą odpowiedzią nie jest uznanie i prestiż. Przyszło mi do głowy, że przewodzenie, zaangażowanie w jakąś sprawę, poświęcenie i związana z tym popularność mogą być odpowiedzią na moje pytania. Na uniwersytecie, na którym studiowałem, studenci pełniący rolę liderów dysponowali finansami uniwersyteckimi i na każdym kroku dawali odczuć, jacy są ważni. Wystartowałem więc w wyborach na przewodniczącego pierwszego roku i zostałem wybrany. To było wspaniałe uczucie -- wszyscy mnie znali, podejmowałem ważne decyzje i wydawałem pieniądze uczelniane, zapraszając wybranych przez siebie prelegentów. Jednak podobnie jak wszystkie inne rozwiązania, które wypróbowałem, także i to doświadczenie po jakimś czasie mi się znudziło. Budziłem się zwykle w poniedziałek rano (z bólem głowy po wypadkach poprzedniego wieczora) z postawą: „No cóż, kolejne pięć dni przede mną”. Jakoś wytrzymywałem do piątku, nastawiając się na dobrą zabawę w piątek, sobotę i niedzielę -- wtedy byłem szczęśliwy. Jednak potem błędne koło zataczało swój kolejny obrót.

Poszukiwanie pozytywnej życiowej zmiany

Podejrzewam, że niewielu studentów na uniwersytetach i uczelniach w moim kraju było bardziej szczerych ode mnie w poszukiwaniu znaczenia, prawdy i celu w życiu.

W tym czasie zwróciłem uwagę na pewną grupę -- ośmiu studentów i dwóch wykładowców. Miałem wrażenie, że w ich zachowaniu było coś szczególnego. Wydawało się, że wiedzą, dlaczego wierzą w to, w co wierzą, i że wiedzą, dokąd zmierzają w życiu.

Osoby, na które zwróciłem uwagę, nie tylko mówiły o miłości, ale naprawdę się angażowały. Wyglądało na to, że wznoszą się ponad codzienne życie uniwersyteckie. I kiedy wszyscy dookoła poddawali się natłokowi zajęć i zniechęceniu, członkowie tej grupy okazywali postawę pełną pogody ducha i spokoju, która nie była uzależniona od okoliczności zewnętrznych. Zachowywali się tak, jakby posiadali jakieś niewyczerpane wewnętrzne źródło radości. Byli obrzydliwie szczęśliwi. Mieli coś, czego ja nie miałem.

Jak typowy student, chciałem mieć to, czego nie posiadałem, a co widziałem u innych. Postanowiłem zatem zaprzyjaźnić się z tymi intrygującymi ludźmi. Dwa tygodnie później siedzieliśmy wszyscy przy stole w jednej z sal. W spotkaniu uczestniczyło sześciu studentów i dwóch wykładowców. Rozmowa zaczęła krążyć wokół Boga.

Pytanie o pozytywną życiową zmianę

Intrygowali mnie, więc w końcu spojrzałem na jedną studentkę, bardzo atrakcyjną kobietę (zawsze mi się wydawało, że chrześcijanki są brzydkie), odchyliłem się do tyłu na swoim krześle (nie chciałem, by inni pomyśleli, że jestem zainteresowany) i zapytałem: „Powiedz mi, co zmieniło wasze życie? Dlaczego wydajecie się być tak inni od pozostałych studentów?”

Przekonania tej młodej kobiety musiały być oparte na solidnych podstawach. Popatrzyła mi prosto w oczy i powiedziała dwa słowa, których nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć w kontekście uniwersytetu: „Jezus Chrystus”.

„Och, na miłość boską, nie próbuj wciskać mi tych bzdur. Mam dość religii. Niedobrze mi się robi, gdy myślę o kościele, i mam po dziurki w nosie bajdurzenia o Biblii. Daj mi spokój z tą religijną gadką”.

Ale wtedy ona odparła: „Hej, nie powiedziałam «religia». Powiedziałam «Jezus Chrystus»”. Zwróciła mi uwagę na coś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia: chrześcijaństwo nie jest religią. Religia to ludzka próba odkrycia drogi do Boga przez dobre uczynki, a chrześcijaństwo to Bóg, który przychodzi do mężczyzn i kobiet przez Jezusa Chrystusa i oferuje im więź ze sobą.

Prawdopodobnie nigdzie indziej ludzie nie mają bardziej fałszywego wyobrażenia o tym, czym jest chrześcijaństwo, niż na uniwersytetach. Jakiś czas temu spotkałem wykładowcę akademickiego, który na seminarium wspomniał, że każdy, kto chodzi do kościoła, jest chrześcijaninem. Zapytałem go więc, czy wchodzenie do garażu czyni z niego samochód? Sądziłem, że chrześcijanin to ktoś, kto autentycznie wierzy w Chrystusa.

Kiedy zastanawiałem się nad chrześcijaństwem, moi nowi przyjaciele rzucili mi intelektualne wyzwanie, by zbadać życie Jezusa. Odkryłem, że Budda, Mahomet i Konfucjusz nigdy nie twierdzili, że są Bogiem, natomiast Jezus złożył taką deklarację. Ludzie, z którymi się spotykałem, zachęcili mnie do przeanalizowania dowodów na boskość Chrystusa. Twierdzili, że Jezus był Bogiem w ludzkim ciele, który umarł na krzyżu za ludzkie grzechy, został pochowany, a trzeciego dnia zmartwychwstał. Dzisiaj ma moc, aby zmieniać życie ludzi.

Początkowo sądziłem, że to farsa. Tak naprawdę myślałem, że większość chrześcijan to idioci. Kilku miałem okazję poznać osobiście. Na zajęciach czekałem, aż odezwie się jakiś chrześcijanin, by móc rozerwać go na strzępy w dyskusji, prześcigając w tym nawet samego wykładowcę. Wydawało mi się, że jeśli jakiś chrześcijanin ma szarą komórkę, to z pewnością umrze ona z samotności.

Ale nowi znajomi stanowi dla mnie nieustanne wyzwanie. W końcu je podjąłem. Motywowany pychą postanowiłem obalić ich przekonania, zakładając, że nie mają one żadnych podstaw w faktach, że nie ma żadnych dowodów, które można by poddać racjonalnej ocenie.

Po wielu miesiącach badań doszedłem do wniosku, że Jezus Chrystus musiał być tym, za kogo się podawał. I tu pojawił się poważny problem. Mój rozum przekonywał mnie, że to wszystko prawda, ale moja wola ciągnęła mnie w zupełnie innym kierunku.

Odkryłem, że przyjęcie chrześcijaństwa oznacza detronizację własnego „ja”. Jezus Chrystus zażądał, bym mu zaufał. W tym miejscu chciałbym Go sparafrazować. „Stoję przed drzwiami i nie przestaję pukać: jeśli ktoś usłyszy mój głos i otworzy mi drzwi, wejdę do środka”1. Nie interesowało mnie, czy Chrystus rzeczywiście chodził po wodzie albo czy faktycznie zmienił wodę w wino. Nie chciałem, żeby ktoś przeszkodził mi w dobrej zabawie. W tym momencie rozum podpowiadał mi, że chrześcijaństwo jest prawdziwe, ale moja wolna wola skłaniała mnie do ucieczki.

Zdałem sobie sprawę, że nienawidzę swojego życia

Kiedy tylko znajdowałem się w otoczeniu owych entuzjastycznych chrześcijan, konflikt się zaogniał. Jeśli zdarzyło ci się kiedykolwiek być w nienajlepszym nastroju w towarzystwie szczęśliwych ludzi, to wiesz dobrze, jak irytujące są takie osoby. Oni byli tak szczęśliwi, a ja tak przybity, że dosłownie wstawałem i uciekłem przed nimi. Doszło do tego, że szedłem spać o dziesiątej wieczorem i nie mogłem zasnąć do czwartej nad ranem. Wiedziałem, że muszę to sobie poukładać w głowie, zanim całkiem oszaleję. Ostatecznie moje serce i mój umysł połączyły się ze sobą 19 grudnia 1959 roku o godz. 20:30, gdy jako student drugiego roku studiów zostałem chrześcijaninem.

Tego wieczoru modliłem się o cztery rzeczy, nawiązując więź z Bogiem, która odmieniła moje życie. Po pierwsze powiedziałem: „Panie Jezu, dziękuję Ci za to, że umarłeś za mnie na krzyżu”. Po drugie: „Przepraszam za to wszystko w moim życiu, co się Tobie nie podoba, i proszę, byś mi przebaczył i oczyścił mnie”. Po trzecie: „Teraz, najlepiej jak potrafię, otwieram przed Tobą drzwi mojego serca i życia. Decyduję się zaufać Ci jako mojemu Zbawicielowi i Panu. Przejmij kontrolę nad moim życiem. Zmieniaj mnie od środka. Uczyń ze mnie osobę, jaką chcesz, bym był”. Na koniec dodałem jeszcze: „Dziękuję Ci, że przez wiarę wszedłeś w moje życie”. Moja wiara opierała się nie na ignorancji, ale na dowodach historycznych i na Słowie Bożym.

Zapewne znasz opowieści różnych religijnych ludzi o ich osobistym doświadczeniu „oświecenia”, które spadło na nich niczym uderzenie błyskawicy. Cóż, w moim przypadku po modlitwie nic takiego się nie stało. Naprawdę nic. Nie wyrosły mi skrzydła. Właściwie po podjęciu tej decyzji poczułem się jeszcze gorzej. Miałem wrażenie, że zbiera mi się na mdłości. „No nie -- pomyślałem -- w co ja się tym razem wpakowałem? Chyba mi odbiło” (jestem pewien, że wiele osób sądzi, iż tak się właśnie stało!).

Bóg i pozytywna życiowa zmiana

Ale przez kolejne miesiące po tym wydarzeniu odkrywałem, że wcale mi nie odbiło. Moje życie faktycznie się zmieniło. Podczas dyskusji z dyrektorem wydziału historii na uniwersytecie stwierdziłem, że moje życie uległo przemianie. Dyrektor przerwał mi i zapytał: „McDowell, próbujesz nam wmówić, że Bóg naprawdę przemienił twoje życie teraz, w XX wieku? A w jakich to dziedzinach?” Po czterdziestu pięciu minutach powiedział: „No dobrze, wystarczy”. Pozwól, że podzielę się teraz kilkoma uwagami, które przedstawiłem wtedy jemu i osobom przysłuchującym się naszej dyskusji.

Jednym z obszarów, które Bóg zmienił, była moja niespokojna natura. Zawsze musiałem być czymś zajęty. Kiedy przechodziłem przez korytarz w akademiku, w mojej głowie toczyła się wojna myśli, które nieustannie mnie bombardowały. Próbowałem usiąść i zabrać się do nauki, ale nic z tego nie wychodziło. Kilka miesięcy po tym, jak podjąłem decyzję o pójściu za Chrystusem, zagościł w moim umyśle pokój. Tylko nie zrozum mnie źle. Nie chodzi o to, że wszelkie wewnętrzne konflikty całkowicie ustąpiły. W mojej relacji z Jezusem odnalazłem nie tyle uwolnienie od konfliktów, ile zdolność radzenia sobie z nimi. Nie zamieniłbym tego na nic w świecie.

Kolejną dziedziną, w której zacząłem się zmieniać, było moje wybuchowe usposobienie. Potrafiłem się wściec, gdy tylko ktoś krzywo na mnie spojrzał. Do tej pory mam blizny po bójce, którą stoczyłem na pierwszym roku studiów -- o mało nie zabiłem tamtego człowieka. Nerwowość była w takim stopniu nieodłączną częścią mojego charakteru, że nawet nie próbowałem świadomie nad tym pracować. Pewnego dnia znalazłem się w sytuacji kryzysowej, w której normalnie doszłoby do głosu moje wybuchowe usposobienie, ale ze zdziwieniem odkryłem, że problem ustąpił! Tylko raz w ciągu czternastu lat straciłem panowanie nad sobą (ale później starałem się to wynagrodzić przez następne sześć lat!).

Pozytywna zmiana -- uwolnienie od nienawiści

Był w moim życiu jeszcze jeden problem, do którego wstyd mi się przyznać. Ale wspominam o nim, ponieważ wiele osób potrzebuje pomocy w tej dziedzinie, a ja odnalazłem źródło, w którym można znaleźć tę pomoc -- więź z Jezusem Chrystusem. Ten problem to nienawiść. Było we mnie wiele nienawiści. Oczywiście nie okazywałem jej w sposób otwarty, ale żyła we mnie swoim wewnętrznym życiem. Irytowały mnie i budziły niechęć przeróżne osoby, rzeczy i sprawy.

Jednak był też ktoś, kogo nienawidziłem ze szczególną mocą. Tą osobą był mój ojciec. Nienawidziłem go z całego serca. W moich oczach był skończonym alkoholikiem. Wszyscy wiedzieli, że jest pijakiem. Moi przyjaciele żartowali z niego, opowiadając sobie, jak zatacza się po ulicach naszego miasteczka. Wydawało im się, że to mnie nie dotyka. Tak jak inni ludzie śmiałem się z tych żartów. Ale muszę się przyznać, że w środku płakałem. Bywało i tak, że wchodziłem do stodoły i znajdowałem matkę leżącą na gnoju koło krów tak dotkliwie pobitą, że nie była w stanie się podnieść. Kiedy mieli nas odwiedzić goście, wyprowadzałem ojca z domu, przywiązywałem go w stodole i parkowałem samochód za silosem. Znajomym mówiliśmy, że ojciec musiał wyjechać. Nie sądzę, żeby można było nienawidzić kogoś innego bardziej, niż ja nienawidziłem swojego ojca.

Kiedy podjąłem decyzję o przyjęciu Chrystusa, On wszedł w moje życie, a Jego miłość była tak silna, że wywróciła do góry nogami moją nienawiść. Byłem w stanie spojrzeć mojemu ojcu prosto w oczy i powiedzieć: „Tato, kocham cię”. I naprawdę tak czułem. Po tym wszystkim, co robiłem i mówiłem wcześniej, moja nowa postawa względem niego całkowicie nim wstrząsnęła.

Po przeniesieniu się na prywatną uczelnię miałem poważny wypadek samochodowy. Z unieruchomioną szyją zostałem przewieziony do domu. Nigdy nie zapomnę, jak ojciec wszedł do mojego pokoju. Zapytał: „Synu, jak możesz kochać ojca takiego jak ja?” A ja mu odpowiedziałem: „Tato, sześć miesięcy temu pogardzałem tobą”. A potem opowiedziałem mu o tym, do jakich wniosków doszedłem na temat Chrystusa. „Tato, zaprosiłem Jezusa Chrystusa do mojego życia. Nie umiem do końca wyjaśnić, jak to się stało, ale dzięki więzi z Jezusem znalazłem siłę i zdolność, by kochać i akceptować nie tylko ciebie, ale także innych ludzi, takimi jakimi są”.

Czterdzieści pięć minut później doświadczyłem jednego z największych poruszeń w moim życiu. Ktoś z mojej własnej rodziny, ktoś, kto zna mnie tak dobrze, że nie dałby sobie mydlić oczu, powiedział mi: „Synu, jeśli Bóg może uczynić w moim życiu to, co, jak widzę, uczynił w twoim, to chcę Mu dać szansę”. Po chwili mój ojciec pomodlił się razem ze mną i zaufał Chrystusowi, przyjmując przebaczenie grzechów.

Zmiany w życiu osoby nowo nawróconej zachodzą zwykle na przestrzeni kilku dni, tygodni, miesięcy, a nawet roku. Jednak mój ojciec zmienił się dosłownie na moich oczach. Zupełnie jakby ktoś nagle wyciągnął rękę i zapalił światło. Nigdy w życiu nie widziałem tak szybkiej przemiany. Od tamtego dnia ojciec tylko raz sięgnął po whisky -- podniósł kieliszek do ust, ale ostatecznie zrezygnował z opróżnienia jego zawartości. Z tej historii wypływa dla mnie jasny wniosek -- więź z Chrystusem zmienia życie.

Pozytywna życiowa zmiana

Z chrześcijaństwa można się śmiać. Można z niego drwić i żartować. Ale ono działa. Zmienia życie. Jeśli zaufasz Chrystusowi, zacznij uważnie obserwować swoją postawę i zachowania, bo Jezus Chrystus jest specjalistą od przemiany życia.

Jednak chrześcijaństwa nie można nikomu narzucić siłą. Mogę jedynie opowiedzieć ci o swoim doświadczeniu, a reszta zależy twojej decyzji.

Jeśli chcesz, możesz skorzystać z modlitwy, którą się modliłem: „Panie Jezu potrzebuję cię. Dziękuję, że umarłeś za mnie na krzyżu. Przebacz mi i oczyść mnie. W tej chwili decyduję się zaufać Ci jako mojemu Zbawicielowi i Panu. Uczyń ze mnie osobę, jaką chcesz, bym był. W imieniu Chrystusa. Amen”.

 Właśnie zaprosiłam/zaprosiłem Jezusa do swojego życia (pomocne informacje)…
 Waham się przed podjęciem decyzji i proszę o bardziej szczegółowe wyjaśnienia…
 Mam pytanie…

Josh McDowell jest znanym wielu krajach mówcą, autorem książek i przedstawicielem Ruchu Chrześcijańskiego Mt28 (Cru). Napisał ponad pięćdziesiąt książek, w tym pozycje Więcej niż cieśla oraz Przewodnik apologetyczny, które należą do klasyki literatury chrześcijańskiej.

Przypisy: (1) Apokalipsa 3:20


UDOSTĘPNIJ INNYM:
WhatsApp Share Facebook Share Twitter Share Share by Email More